Student idzie z mamą do dziekanatu albo prosi babcię
- Co zrobić, żeby zostać przyjętym na studia? Jakie dokumenty dostarczyć? Które kierunki są najbardziej oblegane? - zasypują pracowników dziekanatów pytaniami i skrzętnie notują odpowiedzi. Nie, nie studenci. Zwykle robią to ich matki, a nawet... babcie.
Przyszły student stoi za plecami mamy, najczęściej w progu pokoju, jakby
bał się podejść bliżej. Milczy, kiwając od czasu do czasu głową. Na
uczelniach rodzinne wizyty zaczynają się w maju, gdy pojawiają się
pierwsze oferty rekrutacyjne. - To rodzice, którzy przychodzą razem z
dziećmi, dopytują o konkretne kierunki - mówi Magdalena Ochwat,
rzeczniczka UŚ.
Kolejna fala wizyt nadchodzi po ogłoszeniu list osób
zakwalifikowanych na studia. Rodzice nieprzyjętych kandydatów próbują
przekonać pracowników, że ich dziecko zasłużyło na indeks (oczywiście,
bezskutecznie, bo o wszystkim decyduje obiektywny system komputerowy).
Panie z dziekanatów często odbierają też telefony od mam i
ojców. - Rodzice zazwyczaj się nie przedstawiają, występują w roli
studentów, ale kiedy rozmówca zada im konkretne pytanie, np. o wybrany
kierunek czy specjalność, przyznają, że dzwonią w imieniu syna czy córki
i muszą ich o to dopytać - wyjawia Ochwat.
Bywa, że przywołany do telefonu kandydat, speszony, nie chce
przejąć od rodzica słuchawki albo podszeptuje mu tylko coś do ucha. -
Nie wiem, czy to nadopiekuńczość ze strony rodziców, czy brak
samodzielności ze strony młodych ludzi. Może winne są przyzwyczajenia
wyniesione z liceum, gdzie większość spraw, nawet za pełnoletnich
uczniów, załatwiają inni dorośli? - zastanawia się Ochwat.
Podobne wnioski ma Paweł Doś, rzecznik Politechniki Śląskiej. -
Czasem rodziny kandydatów wydają się bardziej zainteresowane studiami
niż oni sami. Młodzi bardziej nonszalancko traktują terminy składania
dokumentów, a rodzice pilnują, by niczego nie zaniedbali - zauważa.
Aby uspokoić rodziców, Politechnika opublikowała nawet na swojej
stronie internetowej specjalny informator. Szczegółowo wyjaśnia w nim
mamom i tatom, jak będzie wyglądało studenckie życie ich dziecka,
informuje o możliwościach zakwaterowania w Gliwicach, stypendiach czy
ważnych telefonach i adresach.
Radzi nawet, by wyjeżdżającemu na studia
dziecku koniecznie zapakowali... pościel, suszarkę do bielizny, garnki,
ręczniki i termos. Ale jednocześnie apeluje: "Pozwólcie, aby dziecko
samo wybrało kierunek studiów i załatwiało wszystkie swoje sprawy na
uczelni, kontaktujcie się z uczelnią tylko wtedy, gdy to naprawdę
konieczne. Zrozumcie, że dzieci muszą zacząć żyć na własny rachunek".
Doś podkreśla jednak, że wyręczanie się rodzicami nie zawsze
świadczy o niezaradności młodego człowieka. - Czasem kandydat wysyła
rodzica, by np. doniósł konieczne dokumenty, bo sam wyjeżdża do pracy za
granicę, żeby zarobić na studia. To częste zjawisko - mówi.
Przedstawiciele szkół wyższych przyznają, że ekspansję rodziców
hamują wprowadzone kilka lat temu elektroniczne systemy rekrutacji. -
Lwia część naboru odbywa się on-line, kandydat loguje się do systemu i
wypełnia formularze, a potem sprawdza, czy został przyjęty. Rodzic nie
bardzo może go w tym wyręczyć, a jeśli nawet, to my o tym nic nie wiemy -
mówi Marcin Baron, rzecznik Akademii Ekonomicznej.
Prof. Adam Bartoszek, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego,
zaznacza, że nadopiekuńczy rodzice byli zawsze i nic tego nie zmieni, bo
niektórym trudno pogodzić się z faktem, że dorosłe dziecko wyfruwa z
gniazda.
- Umiejętność wycofania się z pierwszego planu świadczy o
dojrzałości rodzicielskiej. Początek studiów to moment, kiedy trzeba
pozwolić dziecku dorosnąć, choć bywa, że nawet na drugim czy trzecim
roku rodzice, a nawet dziadkowie, przychodzą do wykładowców po wpisy.
Niektórzy nawet dzwonią dopytać o wyniki egzaminu. Kiedy mówimy, że nie
możemy ich informować o takich sprawach, wpadają w złość - mówi prof.
Bartoszek.
Źródło: edulandia.pl
Foto: edukacjawpolsce.pl
ostatnia zmiana: 2016-09-02