Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę, mówił jakby do siebie:
– Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny, czy już kogo
zobaczę, tak strasznie samotny. [...] Nalej mi wina, Ignacy.
Wypił, zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem:
– Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj, trwającej od wieczora
do nocy. Płynąłem sam i Cygan przewoźnik. Nie mogąc rozmawiać, przypatrywałem się
okolicy. Były w tym miejscu piaszczyste brzegi jak u nas. I drzewa podobne do naszych wierzb,
wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem
w kraju i że nim noc zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale jednocześnie zniknęły mi
z oczu brzegi. Byłem sam na ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe gwiazdy.
Wówczas przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że dziś ostatnim między
mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy, że w tej chwili u was może nikt nie patrzy na nie,
nikt o mnie nie pamięta, nikt... Uczułem jakby wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero
przekonałem się, jak głęboką mam ranę w duszy.
– Prawda, że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy – szepnął pan Ignacy.
– Od tego dnia uległem dziwnej chorobie – mówił Wokulski. – Dopóki rozpisywałem listy,
robiłem rachunki, odbierałem towary, rozsyłałem moich ajentów, dopókim bodaj dźwigał
i wyładowywał zepsute wozy albo czuwał nad skradającym się grabieżcą, miałem względny
spokój. Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból,
jakby mi – czy ty rozumiesz, Ignacy? – jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało,
chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się
i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie
małą obawę.
Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała
w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet
powiew wiatru, bez żadnego zresztą powodu, budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem
od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdzie bym mógł upaść na ziemię i, nie podsłuchany przez
nikogo, wyć z bólu jak pies.
Czasami w tej ucieczce przed samym sobą doganiała mnie noc. Wtedy spoza krzaków,
zwalonych pni i rozpadlin wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały
głowami o wyblakłych oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery wód
zlewały się w jeden głos żałosny, który mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą
stało?...”
Ach, co się ze mną stało...
– Nic nie rozumiem – przerwał Ignacy. – Cóż to za szał?
– Co?... Tęsknota.
– Za czym?
Wokulski drgnął.
– Za czym? No... za wszystkim... za krajem...
Bolesław Prus, Lalka, Wrocław 1998.